piątek, 19 września 2014

Zlew

Obudziłem się tego dnia z uczuciem naglącego przymusu. Nerwowo odgarnąłem kołdrę i zabrałem się za wykonanie serii rutynowych czynności, mających odwlec straszny moment. Jednak rzeczy, które miały dać mi chwilę zapomnienia, oszukały mnie. Skupiły się wobec nadchodzącej chwili, jak tłum przestraszonych ludzi wokół lidera. Uciekając przed nieubłaganą chwilą, uczyniłem ją swoim chronicznym centrum.
„Gdy ciało się ubrało i umyło, i ręka zgoliła brodę, gdy grzebień włos przeczesał i wszystko zostało zapachnione, gdy krok się skierował do kuchni – wtedy oko zobaczyło, to, co zobaczyć miało”. Dopiero teraz zrozumiałem sens tych słów, z dawna zasłyszanych. Słowa śmierdzącej żebraczki. Pijaczy bełkot zmienił się w stęchłe proroctwo.
A mogłem dać jej piątkę na wino.
Tak czy inaczej – oko zobaczyło. Kuchnia, jak kuchnia. Stół, lodówka, szafka. I inne nudne, pożyteczne rzeczy.Trwałbym tak w tym banale, gdyby nie to, co mnie czekało w zlewie. Było tam już od dawna, bardzo, bardzo dawna. Udawałem, że nie widzę. Teraz przejrzałem.
Zlew był zwykły, banalny, z ikei. Małe dziurki w dużej dziurze, kran jak zwiędły, chytry fallus. Niewinne, roztargnione ręce w zielonym likworze. Ale dziś zamiast kubków i talerzy w zlewie ujrzałem – moje brudne pragnienia.
„W końcu musiało się to stać” – pomyślałem. Były zbyt intensywne, władcze i kontrfaktyczne, by czaić się tylko w zakamarkach umysłu. Zbyt przebiegłe, by dać się uwięzić w labiryncie wyrzutów sumienia i racjonalizacji. Zbyt eteryczną im była przestrzeń mojej podświadomości – zapragnęły prężyć się w bycie jak tygrys na placu zabaw pełnym dzieci, rozwlec się, rozbyć, i tak cały zlew mi zabyły.
A może to ja, może to ja je wypchnąłem, może to ja, może moje kłamstwo i wyparcie, nieznośność, i cieszyć się powinienem? Nie ma ich już w środku, we mnie; tu są, w zlewie, i niepodpisane, nikt nie wie, czyje. Ja wiem, że moje, ale przyjdzie sąsiadka, Krycha, ciocia, babcia, i powie, brudno tu, ale żeby: to Twój brud, co się za w Tobie paskudztwo zaległo, tak to nikt przecież nie powie, bo jak to.
A skąd ja wiem, że to moje pragnienia? Może był tu ktoś, gdy spałem. Może złodziej perwersyjny, co zamiast kraść, nocą wzbogaca. Może jest tu jeszcze? Ale bez brudnych pragnień, co miałby tu robić. Swoją perwersję zdał mi do zlewu i ubiegł bez wstydu, bo czego miałby się wstydzić, gdy się oczyścił.
Ale! Naiwny jestem. Przecież to nie źródła moich pragnień, ale pragnienia tylko, jak owoce, przede mną leżą. „Zejdź z drzewa”, mówił Budda, i Darwin. „Przybij się do Drzewa” – mówił Ten, który się po Swoim urodzeniu narodził, i to dwa razy: poza czasem i w czasie. „Zjedz owoce, nie wyrzucaj, dzieci głodują” – mówi ten, co skrzydła za wolność zhandlował. I na co mu wolność bez skrzydeł?

Urastały we mnie te słowa, gnębiły, straszyły, gziły się, w metafizycznym mezaliansie słowa i znaczenia słów. Drąg śmiałości wetknąłem w te kopulujące słowociała, trzasnął piorun aż zdrętwiały dendryty; i ożyła straszna poczwara, jak hydra. Zanalizujesz jeną jej głowę, a pięć innych wyrośnie, bez etykietek, bez imion, bez twarzy. Umysł mój uciekł w popłochu i zwrócił się do pierwotnego lęku przed potępieniem. Zdjęty strachem i wyrzutami zerwałem się, by myć te brudne pragnienia, uwolnić się od zamętu, zapomnieć o źródłach, zająć się tym, co teraz. Ale tłuszcz oblepia je gęstą warstwą, a woda się go nie ima. Sięgam po płyn – skończył się. „Umarł Bóg”, przeczytałem na butelce. Ludwika zastąpił Fryderyk. 

Four riders

Leżę na łóżku teraz, kochanie. Brzuch mój leży na mnie, pełen piwa i krwi. Ja na łóżku, a on na mnie. Powietrze jest skwarne i co jakiś czas krztuszę się potem, darling – potem,  wartkim strumieniem pędzącym z gładkości mojego czoła w spierzchnięte kąciki warg. Słona jest jego melodia, solą niewolna od skarg. Leżę i pływam, pływam w pocie i pływam w marzeniach. W moich marzeniach świat topi się w pocie – moim. Nad nim się burza toczy, a zwęglone kruszynki proc mocą trzaskają z wnętrz ziemi do moich stóp. Wielkanoc się zbliża, i dzieci już drżą – Króliczek wychynął, by pod gąsienicami swymi zemleć wszystkie fastfoody na miał. Niebosiężne metropolie opływa rozpaczliwy krzyki i targa ludzkie piersi na bezsilne krwawe strzępy. Z moich marzeń – na ich rany – już leje się mój pot, mój pot, słona jego melodia, tak, to mój pot, mój pot, mój pot.

Leżę na łóżku, kochanie. Leżę i podnoszę czasem rękę, by podrapać się po czerwonym od sprzeczności nosie (tak naprawdę, to by podrapać się po tyłku; niech to zostanie między nawiasami, malutka). Ale ręka opada, nie słucha mnie, sprzeciwia mi się, buntuje. Mówię do niej: słuchaj, dziwko; słuchaj, ty mała dziwko; ona nie słucha. Ach, gdybym miał siłę cię nienawidzić, odrąbałbym cię i odrzucił od siebie, nieposłuszna wywłoko, bezużyteczne narzędzie, zakało przeklęta. Mówię do niej, ale ona nie słucha.

Nie mogąc się podrapać, myślę o Tobie, laleczko. Myślę o Tobie, myślę, jak zasypiasz, chroniąc się przed morderczym słońcem swoimi cieniutkimi skrzydełkami. Myślę, jak mrużysz oczka, jak kamyczki w potoku, i jak pocierasz stópką o stópkę, drapiąc duży palec piaskiem zaschłym na spierzchniętej skórze. Myślę, jak ssiesz swój lok bezmyślnie, swój lok, swój lok, swój lok. Myśli o Tobie, jedna po drugiej, toczą się po moim czole, aż piwo i krew mi się z utęsknienia w brzuchu przelewają.
To piwo i krew co dzień dla Ciebie piję, mała. Ćwiczę się dla Ciebie. Nie umiem przyjmować miłości, nie umiem ciepłem się grzać, zaufanie z drżących rąk mi ulatuje i życzliwe spojrzenie po dziurawych kieszeniach chowam, ćwiczę więc; bo chcę Cię przyjąć w siebie całą, chcę być dla Ciebie pałacem, warownią, bunkrem i domem (a gdybyś poprosiła, byłbym i budą dla Twojego psa i cyrkiem dla pcheł Twoich); byś przechadzała się we mnie, pląsała bosymi stopami po korytarzach mnie; byłabyś we mnie, a ja dla Ciebie, Calineczko, bawiłabyś się w tym mnie pałacu, moimi lichtarzami, mała, opromieniłabyś zimno głębokich piwnic, a zapuściwszy się do biblioteki, wszczęła rozkosznym błędem rączki pożar, a ja bym płonął, płonąłbym, dziecinko, płonął, krzyczał, wyłbym, niszczał, przerażony Twoją bliskością; bo Ty spałabyś wtedy wprost w moim oczodole, tak niewinnie nieświadoma.

A może byłbym też Twoim więzieniem, może też granicami poznania, może też pięknym, wysokim murem. Może zaczęłabyś mnie irytować, złościć, a wtedy swoją krnąbrnością ściągnęłabyś mój słuszny gniew? Może karałbym Cię; może ssał chciwie promienie Twojego Słońca, aż w nim fiolki światła nie ostanie; jak zgrozorodny, opity Bąk uleciałbym, drugi obok Królika zwiastun Apokalipsy, Złodziej Światła, jak organiczny bombowiec krążył nad wielkimi cities; niestraszne byłyby mi syreny, artylerie. Mój brzuch, o ileż byłby większy niż teraz... Ale czy zniósłbym tyle w sobie światła i nadziei?

(Leżę na łóżku, kochanie, a z garażu dobiega mnie łkanie. W garażu, zabałagaconym, na czerwonej kanapie mieszka Old Little Joe Trzeci. Skrywa się wśród rupieci, od lat już nic nie mówi, więziony despocją zgryzoty, w kajdany rozpaczy zakuty, w próżni smutku zawieszony, całunem udręki spowity a kneblem wstydu gwałcony; tkwi w swoim prywatnym, niemym bezsensie. Z rzadka tylko jego żal w łkanie się zamaskuje, umknie jego chciwym uściskom, znajdzie ujście i wyrwie przez bezsilne usta. Gdyby mnie siły nie opuściły, zszedłbym na dół i ukoił to żałosne stworzenie; albo przynajmniej potok smutku zahamował. Sposób odkryłem już dawno: wystarczy mu do ucha prawego lejek przystawić i tysiąc łez wylać do środka; wyjąć lejek, główką potrząsnąć, zasypia w mig suchego oka, obdarte, geriatryczne niemowlę, chciwe i przekorne, głodne, opuszczone. Ten smutek – to jedyne, co ma, jego skarb jedyny; kanapa mu nieważna i garaż obojętny, jest na władzę zbyt Little, a na seks już too Old; dlatego rozpacz jest jego podwójna, gdy płacze, bo z płaczem go smutek, skarb jego, opuszcza. Tankuję go wtedy, gdy mogę, i raczę – swym płaczem pijaczym w samą ucha toń.)


Leżę na łóżku, mała, piwem i krwią opity. Samotny wieszcz, jedyny świadek śmierci urojonych światów. Ciało moje, wywłoka, nie słucha mnie w ogóle, i tylko widzę, nie czuję już, jak po nodze płynie mój mocz, mój mocz, mój mocz.