niedziela, 23 stycznia 2011

Opowiadanie

Pierwsza część opowiadania.


Marysia stała przy przystanku autobusowym, czekając na transport. W oliwkowym płaszczu z ogromnymi guzikami, na wpół zatopiona w myślach obserwowała okolicę. Mokre liście okrywające chodnik, wybrukowaną dziurami drogę, szkliście lśniącą w świetle latarni... i ponury gmach więzienia, usiłujący skryć się w mroku horyzontu.

Odgłos kroków, dobiegający ze strony nieśmiałej budowli, powoli wygrywał walkę o uwagę Marysi, toczoną z "co by tu zjeść na kolację" i "ciekawe, czy Łukasz zadzwoni, ostatnio było miło, ale on jest taki nieśmiały...". W końcu szala zwycięstwa przechyliła się zdecydowanie, a wzrok M. przestał błądzić i skierował się w stronę kroków. Oświetloną alejką prowadzącą z więzienia kierował się w jej stronę wysoki mężczyzna.

Kampania, która rozgrywała się w głowie M. bez jej najmniejszej wiedzy, szła zgodnie z Planem. Strach i niepokój, które w takiej sytuacji zazwyczaj przeprowadzały agresywną ofensywę, wskutek taktycznych działań mających obniżyć ich morale zdezerterowały już kilka dni wcześniej – co M. wzięła za rozluźnienie wskutek ćwiczeń oddechowych (w rzeczywistości była to przykrywka). Odtąd jej działaniami, słowami i myślami kierowała wyłącznie ciekawość – generał o wielkiej odwadze, mogący się pochwalić wieloma wspaniałymi sukcesami na polu Bitwy.

– Przepraszam, czy ma pani może papierosa?

– Przykro mi, ale nie palę.

– To nic nie szkodzi. Ja też nie palę. Chciałem tylko zacząć rozmowę. Widzi pani, jest pani pierwszą kobietą, którą widzę od sześciu lat. W trakcie odsiadywania mojego wyroku postanowiłem, że zaproszę na kawę pierwszą kobietę, którą spotkam po wyjściu na wolność. Czy zna pani kawiarnię "Lotos"?

– Tak, choć nigdy nie byłam w środku.

– Czy jutro o ósmej wieczorem to dla pani odpowiednia pora?

– Muszę się zastanowić... Tak, jutro o ósmej mi odpowiada. Przepraszam, za co został pan skazany?

– Morderstwo ze szczególnym okrucieństwem. Zatem do jutra.

– Do jutra.


***

Zgodnie z Planem, zdobyte przez ciekawość pozycje natychmiast po spotkaniu przejął spokój, który niedoświadczeni mogliby wziąć za zapomnienie. Nie, M. nie zapomniała o dziwnym mężczyźnie, o jego słowach ani o planowanym spotkaniu. Nie zapomniała też nagle – jakby to mogło się wydawać laikom – o tym, że spotkanie z tajemniczym mężczyzną, otwarcie przyznającym się do popełnienia okrutnego mordu, powinny wywołać w niej myśli pełne strachu i obawy. To spokój uniemożliwił jej te myśli. Spokój sprawił, że jej skryte pod słomianą grzywką czoło nie zmarszczyło się ani razu wątpliwością. Sprawił też, że nie wyczekiwała wieczornego spotkania z biciem serca poganianym euforią. Dzięki temu jej ciekawości nie skaziły próby odpowiedzi na pytania – "jaki może być ten mężczyzna?", "czy na pewno ma czyste intencje?", "jak mógł wyjść po sześciu latach, jeśli popełnił morderstwo ze szczególnym okrucieństwem?", jej umysłu nie zmącił nawet cień opinii o byłym więźniu czy próba ocenienia go.

***

– Co studiujesz, Marysiu?

– Astronomię.

– To bardzo ciekawe. Czy myślałaś kiedyś o gwiazdach?

– Dużo się o nich uczyłam, ale, to zabawne, nigdy nie myślałam o nich samych.

– Kiedyś myślałem o gwiazdach bez przerwy. Myślałem o tym, jak są daleko. Myślałem o tym, jak świecą. O tym, jakie są gorące, choć w nocy bywa tak zimno. O tym, że trzy metry mojej celi to dla gwiazd tyle samo, co powierzchnia całej Ziemi. I o tym, że gdyby nie my, nie miałby ich kto oglądać, czy myśleć o nich tego wszystkiego. Ale głównie po prostu zdawałem sobie sprawę z ich istnienia. Świadomość ich bytności towarzyszyła mi od chwili, gdy budziłem się, jeszcze zanim otworzyłem oczy. Wiedziałem o nich w czasie jedzenia, spaceru czy więziennej mszy, zasypiałem, myśląc tylko o nich, a w snach widziałem tylko je – tak wielkie i małe, tak skromne i majestatyczne. Ta Świadomość Gwiazd sprawiła, że więzienna codzienność, która wcześniej była dla mnie nie do zniesienia, przestała mi zupełnie przeszkadzać. W obecności gwiazd spleśniała kasza traciła swoją obrzydliwość. W obecności gwiazd prymitywizm i zezwierzęcenie współwięźniów nie mogły być tak rażące. Na tle splendoru gwiazd okrucieństwo, przekupność i złośliwość klawiszy – nie mogły być tak olbrzymie. Dewocja więziennego kapelana, lodowatość przeciągów, nieznośność rutyny, ohyda więziennego homoseksualizmu, otępienie umysłu, okrucieństwo fali, atrofia dobra, smród gówna, dogłębność lęku, wszechobecność szczurów, dławiącość bólu istnienia – czym to jest wobec gwiazd?

Ten dystans powoli stał się dla mnie czymś naturalnym. Przeniknął mnie całego, a ponieważ był tak naturalny, prawdziwy i odległy – więźniowie i klawisze musieli się do niego przystosować. Nikt mnie już nie zaczepiał, a kiedy musiało dojść do wymiany zdań, była ona tak pełna szacunku – szacunku, który zgodnie z Planem nie mógł nie zaistnieć przy tak kosmicznym dystansie – tak pełna szacunku, jak tylko opryskliwość współwięźniów i poczucie wyższości klawiszy mogło na to pozwolić. Oczywiście nikt by się tego szacunku nie przyznał – więźniowie zepsuci do szpiku nie potrafiliby go nawet rozpoznać czy nazwać, ci, którzy wiedzieli, czym jest, nie uwierzyliby w jego istnienie w takim miejscu – kto mógłby tu na niego zasłużyć, kto miałby go okazać, jak niby miałby tu przetrwać...? Dla klawiszy znających tylko poczucie wyższości i służalstwo było to nie do pomyślenia. Z jednym wyjątkiem, o którym opowiem ci później.

Czas mijał, a ja wciąż trwałem w kosmicznym dystansie. W pewnym momencie złapałem się jednak na tym, że moje myśli orbitują coraz bliżej Słońca. Przyciągało mnie jego intensywnie odczuwalne ciepło, jego bliskość i olśniewające światło, i życie, które daje. Wtedy też zacząłem promienieć. Od mojego ciała zaczął bić blask, a temperatura wokół mnie zawsze miała kilka stopni więcej. Tego nie można już było nie zauważyć. Oczywiście można było wytłumaczyć – wszystkie te zjawiska powszechnie tłumaczono moją alergią na środek przeciw pchłom, którym w ramach nowych przepisów niedługo wcześniej zaczęto skraplać prycze.

Kolejną zmianą związaną z tym – jak to nazywam – przyjęciem Formy Słońca, była łagodność, którą zaczęli okazywać współwięźniowie i klawisze w moim otoczeniu. Nawiasem mówiąc, już długo wcześniej przestałem ich rozróżniać czy traktować inaczej, nazywając wszystkich w myśli współwięźniami. Tam, gdzie się znalazłem, ustawały kłótnie, klawisze nie wykorzystywali swojej pozycji, a miejsce przekleństw zastępowały grzecznościowe zwroty. Promieniowałem coraz silniej, aż kasza zyskiwała szlachetny smak nie tylko na moim talerzu, ale na talerzach więźniów w całej jadalni.

Pewnego wieczoru uczestniczyłem we mszy świętej. Było na niej wyjątkowo dużo osób, nawet biorąc pod uwagę, że frekwencja wzrosła kilkukrotnie jakiś czas wcześniej, kiedy na wspólne msze zaczęli uczęszczać klawisze – co wcześniej było nie do pomyślenia. Wszyscy odczuwali tam bliskość Boga. Przeżywali chwile mistycznych uniesień, ich serca tajały ogarnięte boskim ciepłem, i płakali z radości, gdy grzechy zostawały im odpuszczone. Kazanie w czasie tej mszy tchnęło mądrością, spokojem, miłością. Choć słowa były proste, i prosty był ich przekaz, choć ksiądz Icaes powtarzał je od lat (jego kazania były co roku te same) – namaszczenie, z jakim je wygłaszał, niespotykane dotąd skupienie oraz świadomość bijąca z jego oczu czyniły je bliższym Kazaniu na Górze niż zwykłym pouczeniom czy przypomnieniom. Nadszedł moment konsekracji. Po kaplicy rozległy się słowa: "Bierzcie i jedzcie z tego wszyscy: to jest bowiem Ciało Moje, które za was będzie wydane. Bierzcie i pijcie z niego wszyscy: to jest bowiem kielich Krwi Mojej, nowego i wiecznego przymierza, która za was i za wielu będzie wylana na odpuszczenie grzechów. To czyńcie na moją...". Ostatnie słowa ugrzęzły w gardle duchownego. Icaes wpatrywał się we mnie; z błogością, z oddaniem i uwielbieniem. Ze łzami w oczach wyszeptał: "Pan zmartwychstał", po czym głęboko pochylony ruszył w moim kierunku. Ostatnie kilka metrów pokonał na klęczkach, a w końcu upadł przede mną, i łkając, zaczął całować nogawki mojego pasiaka.

to be continued...

(c) by Franek, 12.2010

wtorek, 11 stycznia 2011

"Idź proszę w stronę światła"

Hej Gruby, przyjacielu
Po drugiej stronie czegośtam
Obyś odnalazł zrozumienie
Którego tak ci było tu brak

Uno i duo, tricio i koricio
Szacher macher, dżowana dżis
Łana na dua na cije na fore
Hej Leon Galoleon

Hej Gruby, przyjacielu
Idź proszę w stronę światła
Niech śmiech Ci drogę rozjaśnia
Niech dobro służy za znak

Uno i duo, tricio i koricio
Szacher macher, dżowana dżis
Łana na dua na cije na fore
Hej Leon Galoleon




Wersja audio w przygotowaniu