wtorek, 12 czerwca 2012

Przygody Agatki cz.1

Sklep spożywczy "Agatka" był najstarszym sklepem osiedla Welury. Był tak stary, że nikt już nie pamiętał samego Agatki - melancholijnego jamnika wysiadującego przed sklepem, witającego i żegnającego nosem każdego klienta. Nie był to pies właścicielki, Normy Marbleweed. Po prostu pewnego dnia przyczłeptał depresyjnie pod drzwi sklepu i swoimi smutnymi oczami podbił miękkie serce Normy. Był psem, ale z niewiadomego powodu reagował tylko na imię "Agatka". Było to źródłem powszechnej wesołości - "Czymkolwiek jest powszechność, ja widocznie nie zajmuję w niej miejsca", w zamyślonym przygnębieniu powiedziałby zapewne Agatka, gdyby ktoś chciał go o to spytać. Sam uważał ten swój przydomek za dość sadystyczny żart dwóch cynicznych sojuszników - losu i odruchu bezwarunkowego. Agatka cierpiał podwójnie - wyjątkowo krucha kromka jego świadomości była tym cierpieniem gęsto posmarowana z obu stron. Po pierwsze, raniła jego delikatne serce toporność i przyziemność tego okrutnego związku między żeńskim imieniem a jego aseksualnością. Gdyby miał wybierać, wolałby już image ascety, mnicha, który nie chcąc ani trochę osłabić swojego potencjału duchowego, nie skanalizuje ani drobiny swej życiodajnej energii w czynności płciowe. A tu - "Agatka". Nie był żadnym mnichem, ale to przecież jeszcze nie powód, żeby piętnować go taką etykietką - jakby ktoś gorącym prętem wypalał mu słowo "zniewieściałość" za każdym razem, gdy przez stare rosyjskie mechanizmy musiał podnosić przemęczony smutkiem wzrok na dźwięk tego "Agatka". W tym miejscu odwracamy kromkę, jak monetę z dwiema reszkami. Agatka cierpiał jeszcze bardziej wskutek swojej bezsilności wobec zwierzęcych odruchów. Jego depresyjna jamnicza wola nie była dość silna, by mógł przestać reagować na piekące do żywego zawołanie. Czuł, jakby Demiurg zaszydził z niego, dając mu wolę zbyt słabą, by stawiać efektywny opór swej zwierzęcości, oraz świadomość - wystarczającą, by dostrzec beznadzieję swoich starań.

Ciężki był żywot Agatki.

Może to i lepiej, że nikt o nim już nie pamiętał.

Z pewnością (haha, nie ma bardziej niepewnej rzeczy niż pewność, ani pewniejszej niż wątpliwość) lepiej dla rozeuforyzowanego umysłu Eddy, który miał wejść do sklepu "Agatka" wiele lat po śmierci jego eponima. Tęczowe macki jego żelkowej świadomości wystrzeliwały raz po raz w otaczającą go rzeczywistość, muskając swoją językową konsystencją przypadkowe przedmioty, ludzi, zjawiska i pojęcia (...i idee, wspomnienia, wartości, motywy muzyczne, semantyczne pola...), gorączkowo, bezmyślnie i zachłannie - a przede wszystkim kolorowo i bajecznie. Kiedy Edda zmierzał do sklepu, macki wystrzeliły, entuzjastycznie jak szczenięta i bezmyślnie jak pasikoniki zarazem, w stronę tabliczki z nazwą sklepu. Jednak pierwsze macki, które dosięgły tablicy, zastygły w bezruchu, by po chwili zwiędnąć i opaść bez życia. Pozostałe macki przypatrywały się temu w lodowatym przerażeniu - nigdy nie widziały czegoś podobnego. Były wtedy jak beztroski Budda, który zetknął się po raz pierwszy z ostatecznością śmierci. To skondensowany mikrokosmos cierpienia wytworzony w umyśle Agatki, niczym klątwa dawno zmarłego faraona, dosięgnął te ufnie hiperwrażliwe macki.

Edda nic o tym nie wiedział. Pomysł istnienia językowych macek, którymi miałby poznawać rzeczywistość, zapewne bardzo by mu się spodobał, jednak macki, będąc same narządami poznania, nie mogły w żaden sposób zasygnalizować mu swojego istnienia. Wiele razy próbowały bawić się czy przekomarzać z Eddą, nie odnosząc większego sukcesu. Teraz przerażone starały się za wszelką cenę odwieść go od wejścia do sklepu. Na próżno. Edda nie odbierał wszystkich wrażeń, które odbierały macki. Niewyobrażalnie Tajemnicza Instancja zwana Filtrem dokonywała bowiem selekcji tych wrażeń. Niektóre docierały do Eddy bezpośrednio, inne objawiały mu się po jakimś czasie, o jeszcze innych Edda miał się nigdy nie dowiedzieć. Z tego właśnie powodu nasz bohater wkroczył do sklepu z entuzjazmem niezmąconym nawet zmarszczką upiornej reminiscencji prawdziwego Agatki.