sobota, 31 stycznia 2015

Moje poglądy

Ponieważ często zapominam, co myślę na jakiś temat, albo wiem, co o czymś sądzę, ale nie pamiętam, jak to uargumentować, będę tu zamieszczał moje ciągle ewoluujące poglądy na "życie, wszechświat i całą resztę".

Aborcja. Nie zgadzam się z nią - od momentu poczęcia. Gdyż: relacja między dwojgiem ludzi, spotkanie z Innym, jest potencjalnie najważniejszą i najpiękniejszą rzeczą, jakiej można doświadczyć na świecie. Jest czymś najcenniejszym, poza stosunkiem człowieka do człowieka nic nie jest naprawdę istotne, bez miłości życie jest nic niewarte. Stąd embrion jest zaczątkiem/obietnicą najważniejszej rzeczy na świecie. Unicestwienie go jest unicestwieniem możliwości doświadczenia największego piękna, które jako jedyne może nadać głęboki sens życiu.

Behemoth. Mam do nich duży podziw za profesjonalizm, który objawia się w wielu aspektach: zadbanie o to, by koncerty były prawdziwym show, a nie odklepywaniem kawałków, własnoręcznie wykonywane stroje, kapitalne teledyski, teksty konsultowane z "profesjonalnym" okultystą. Lubię ich muzykę. Cieszę się, że lata ich ciężkiej pracy zostały ukoronowane międzynarodowym sukcesem. Dalej dopiszę swoje mniej pochlebne poglądy na temat prezentowanych przez nich postaw i zachowań oraz matactw, którymi Nergal je motywuje. Teraz mi się nie chce.

Black metal.

Wykorzystywanie elementów religijnych w sztuce (też masowej).

piątek, 19 września 2014

Zlew

Obudziłem się tego dnia z uczuciem naglącego przymusu. Nerwowo odgarnąłem kołdrę i zabrałem się za wykonanie serii rutynowych czynności, mających odwlec straszny moment. Jednak rzeczy, które miały dać mi chwilę zapomnienia, oszukały mnie. Skupiły się wobec nadchodzącej chwili, jak tłum przestraszonych ludzi wokół lidera. Uciekając przed nieubłaganą chwilą, uczyniłem ją swoim chronicznym centrum.
„Gdy ciało się ubrało i umyło, i ręka zgoliła brodę, gdy grzebień włos przeczesał i wszystko zostało zapachnione, gdy krok się skierował do kuchni – wtedy oko zobaczyło, to, co zobaczyć miało”. Dopiero teraz zrozumiałem sens tych słów, z dawna zasłyszanych. Słowa śmierdzącej żebraczki. Pijaczy bełkot zmienił się w stęchłe proroctwo.
A mogłem dać jej piątkę na wino.
Tak czy inaczej – oko zobaczyło. Kuchnia, jak kuchnia. Stół, lodówka, szafka. I inne nudne, pożyteczne rzeczy.Trwałbym tak w tym banale, gdyby nie to, co mnie czekało w zlewie. Było tam już od dawna, bardzo, bardzo dawna. Udawałem, że nie widzę. Teraz przejrzałem.
Zlew był zwykły, banalny, z ikei. Małe dziurki w dużej dziurze, kran jak zwiędły, chytry fallus. Niewinne, roztargnione ręce w zielonym likworze. Ale dziś zamiast kubków i talerzy w zlewie ujrzałem – moje brudne pragnienia.
„W końcu musiało się to stać” – pomyślałem. Były zbyt intensywne, władcze i kontrfaktyczne, by czaić się tylko w zakamarkach umysłu. Zbyt przebiegłe, by dać się uwięzić w labiryncie wyrzutów sumienia i racjonalizacji. Zbyt eteryczną im była przestrzeń mojej podświadomości – zapragnęły prężyć się w bycie jak tygrys na placu zabaw pełnym dzieci, rozwlec się, rozbyć, i tak cały zlew mi zabyły.
A może to ja, może to ja je wypchnąłem, może to ja, może moje kłamstwo i wyparcie, nieznośność, i cieszyć się powinienem? Nie ma ich już w środku, we mnie; tu są, w zlewie, i niepodpisane, nikt nie wie, czyje. Ja wiem, że moje, ale przyjdzie sąsiadka, Krycha, ciocia, babcia, i powie, brudno tu, ale żeby: to Twój brud, co się za w Tobie paskudztwo zaległo, tak to nikt przecież nie powie, bo jak to.
A skąd ja wiem, że to moje pragnienia? Może był tu ktoś, gdy spałem. Może złodziej perwersyjny, co zamiast kraść, nocą wzbogaca. Może jest tu jeszcze? Ale bez brudnych pragnień, co miałby tu robić. Swoją perwersję zdał mi do zlewu i ubiegł bez wstydu, bo czego miałby się wstydzić, gdy się oczyścił.
Ale! Naiwny jestem. Przecież to nie źródła moich pragnień, ale pragnienia tylko, jak owoce, przede mną leżą. „Zejdź z drzewa”, mówił Budda, i Darwin. „Przybij się do Drzewa” – mówił Ten, który się po Swoim urodzeniu narodził, i to dwa razy: poza czasem i w czasie. „Zjedz owoce, nie wyrzucaj, dzieci głodują” – mówi ten, co skrzydła za wolność zhandlował. I na co mu wolność bez skrzydeł?

Urastały we mnie te słowa, gnębiły, straszyły, gziły się, w metafizycznym mezaliansie słowa i znaczenia słów. Drąg śmiałości wetknąłem w te kopulujące słowociała, trzasnął piorun aż zdrętwiały dendryty; i ożyła straszna poczwara, jak hydra. Zanalizujesz jeną jej głowę, a pięć innych wyrośnie, bez etykietek, bez imion, bez twarzy. Umysł mój uciekł w popłochu i zwrócił się do pierwotnego lęku przed potępieniem. Zdjęty strachem i wyrzutami zerwałem się, by myć te brudne pragnienia, uwolnić się od zamętu, zapomnieć o źródłach, zająć się tym, co teraz. Ale tłuszcz oblepia je gęstą warstwą, a woda się go nie ima. Sięgam po płyn – skończył się. „Umarł Bóg”, przeczytałem na butelce. Ludwika zastąpił Fryderyk. 

Four riders

Leżę na łóżku teraz, kochanie. Brzuch mój leży na mnie, pełen piwa i krwi. Ja na łóżku, a on na mnie. Powietrze jest skwarne i co jakiś czas krztuszę się potem, darling – potem,  wartkim strumieniem pędzącym z gładkości mojego czoła w spierzchnięte kąciki warg. Słona jest jego melodia, solą niewolna od skarg. Leżę i pływam, pływam w pocie i pływam w marzeniach. W moich marzeniach świat topi się w pocie – moim. Nad nim się burza toczy, a zwęglone kruszynki proc mocą trzaskają z wnętrz ziemi do moich stóp. Wielkanoc się zbliża, i dzieci już drżą – Króliczek wychynął, by pod gąsienicami swymi zemleć wszystkie fastfoody na miał. Niebosiężne metropolie opływa rozpaczliwy krzyki i targa ludzkie piersi na bezsilne krwawe strzępy. Z moich marzeń – na ich rany – już leje się mój pot, mój pot, słona jego melodia, tak, to mój pot, mój pot, mój pot.

Leżę na łóżku, kochanie. Leżę i podnoszę czasem rękę, by podrapać się po czerwonym od sprzeczności nosie (tak naprawdę, to by podrapać się po tyłku; niech to zostanie między nawiasami, malutka). Ale ręka opada, nie słucha mnie, sprzeciwia mi się, buntuje. Mówię do niej: słuchaj, dziwko; słuchaj, ty mała dziwko; ona nie słucha. Ach, gdybym miał siłę cię nienawidzić, odrąbałbym cię i odrzucił od siebie, nieposłuszna wywłoko, bezużyteczne narzędzie, zakało przeklęta. Mówię do niej, ale ona nie słucha.

Nie mogąc się podrapać, myślę o Tobie, laleczko. Myślę o Tobie, myślę, jak zasypiasz, chroniąc się przed morderczym słońcem swoimi cieniutkimi skrzydełkami. Myślę, jak mrużysz oczka, jak kamyczki w potoku, i jak pocierasz stópką o stópkę, drapiąc duży palec piaskiem zaschłym na spierzchniętej skórze. Myślę, jak ssiesz swój lok bezmyślnie, swój lok, swój lok, swój lok. Myśli o Tobie, jedna po drugiej, toczą się po moim czole, aż piwo i krew mi się z utęsknienia w brzuchu przelewają.
To piwo i krew co dzień dla Ciebie piję, mała. Ćwiczę się dla Ciebie. Nie umiem przyjmować miłości, nie umiem ciepłem się grzać, zaufanie z drżących rąk mi ulatuje i życzliwe spojrzenie po dziurawych kieszeniach chowam, ćwiczę więc; bo chcę Cię przyjąć w siebie całą, chcę być dla Ciebie pałacem, warownią, bunkrem i domem (a gdybyś poprosiła, byłbym i budą dla Twojego psa i cyrkiem dla pcheł Twoich); byś przechadzała się we mnie, pląsała bosymi stopami po korytarzach mnie; byłabyś we mnie, a ja dla Ciebie, Calineczko, bawiłabyś się w tym mnie pałacu, moimi lichtarzami, mała, opromieniłabyś zimno głębokich piwnic, a zapuściwszy się do biblioteki, wszczęła rozkosznym błędem rączki pożar, a ja bym płonął, płonąłbym, dziecinko, płonął, krzyczał, wyłbym, niszczał, przerażony Twoją bliskością; bo Ty spałabyś wtedy wprost w moim oczodole, tak niewinnie nieświadoma.

A może byłbym też Twoim więzieniem, może też granicami poznania, może też pięknym, wysokim murem. Może zaczęłabyś mnie irytować, złościć, a wtedy swoją krnąbrnością ściągnęłabyś mój słuszny gniew? Może karałbym Cię; może ssał chciwie promienie Twojego Słońca, aż w nim fiolki światła nie ostanie; jak zgrozorodny, opity Bąk uleciałbym, drugi obok Królika zwiastun Apokalipsy, Złodziej Światła, jak organiczny bombowiec krążył nad wielkimi cities; niestraszne byłyby mi syreny, artylerie. Mój brzuch, o ileż byłby większy niż teraz... Ale czy zniósłbym tyle w sobie światła i nadziei?

(Leżę na łóżku, kochanie, a z garażu dobiega mnie łkanie. W garażu, zabałagaconym, na czerwonej kanapie mieszka Old Little Joe Trzeci. Skrywa się wśród rupieci, od lat już nic nie mówi, więziony despocją zgryzoty, w kajdany rozpaczy zakuty, w próżni smutku zawieszony, całunem udręki spowity a kneblem wstydu gwałcony; tkwi w swoim prywatnym, niemym bezsensie. Z rzadka tylko jego żal w łkanie się zamaskuje, umknie jego chciwym uściskom, znajdzie ujście i wyrwie przez bezsilne usta. Gdyby mnie siły nie opuściły, zszedłbym na dół i ukoił to żałosne stworzenie; albo przynajmniej potok smutku zahamował. Sposób odkryłem już dawno: wystarczy mu do ucha prawego lejek przystawić i tysiąc łez wylać do środka; wyjąć lejek, główką potrząsnąć, zasypia w mig suchego oka, obdarte, geriatryczne niemowlę, chciwe i przekorne, głodne, opuszczone. Ten smutek – to jedyne, co ma, jego skarb jedyny; kanapa mu nieważna i garaż obojętny, jest na władzę zbyt Little, a na seks już too Old; dlatego rozpacz jest jego podwójna, gdy płacze, bo z płaczem go smutek, skarb jego, opuszcza. Tankuję go wtedy, gdy mogę, i raczę – swym płaczem pijaczym w samą ucha toń.)


Leżę na łóżku, mała, piwem i krwią opity. Samotny wieszcz, jedyny świadek śmierci urojonych światów. Ciało moje, wywłoka, nie słucha mnie w ogóle, i tylko widzę, nie czuję już, jak po nodze płynie mój mocz, mój mocz, mój mocz.

sobota, 18 maja 2013

Effatha



Poddaj się pulsowi
I wibruj w Wielkim Tętnie
Płyń z prądem w tej pokrywie
Świetlistej Aor-ty

Mieszaj się w snobiegu
Zgub siebie w porywie
Tańcz do upadłego!
Tańcz w radości krwi


Gubisz setny dech
W feerii dzikich barw
Gdy lęk pompuje w ciebie
Tysiące dzieci swych

A każde z nich ma twarz
Na których widok JA
Rozpada się w miliony
Ułamków Wielkiej Toni


Zaciskasz już na kłódkę
Powieki przezroczyste
By tylko cię nie zgwałcił
Spojrzeniem swoim Nikt

Twe myśli już omdlałe
Na półistnienia skraju
Na półoddechu drgnieniu
Chcą wrazić siebie w Byt


Nie lękaj się!
Już nie drżyj
Effatha! mówi Król

Zapraszam Cię pod dach mój
Zapraszam Cię pod płaszcz mój
Już zawsze będziesz mój

wtorek, 1 stycznia 2013

List do Ś.

Całkiem spokojnie. Uspokaja mnie myślenie o tym, że za 100 lat ja, Ty i niemal wszyscy żyjący dziś ludzie będziemy martwi - połączeni w doskonałej komunie. A może to myślenie pojawia się na fali spokoju, która przychodzi z innego miejsca?

Czy może być coś bardziej od Ciebie sprawiedliwego? Jednym zabierasz znój i cierpienie, a szczęście i zadowolenie drugim - przynajmniej tutaj i nam takim, jacy jesteśmy. Wszystkim tak samo. Sprawiedliwa jak Solon. Do Ciebie zbliżam się każdym oddechem i serca biciem. Twoja nieuchronność daje spokój mojemu duchowi. Niczyja miłość nie jest tak bezwarunkowa, jak Twoja, Śmierci, która przyjmujesz jednako królów i żebraków, szaleńców, tchórzy i bohaterów, zwyrodnialców i szlachetnych. Ty jesteś jak ten Nieporuszony Pierwszy Poruszyciel, bo ku Tobie wszystko zmierza, Ty każdego czekasz, Ty każdego witasz. Ty wszystkich łączysz, jak Twój brat Hypnos, o którym Arystoteles pisze: "sen (...) jest stanem bezczynności duszy pod tym właśnie względem, który rozstrzyga o tym, czy jest dobra, czy zła". Wszyscy w Tobie jednym, i Ty wszystkim Jedna, doskonała, pełna i piękna Śmierci.

wtorek, 12 czerwca 2012

Przygody Agatki cz.1

Sklep spożywczy "Agatka" był najstarszym sklepem osiedla Welury. Był tak stary, że nikt już nie pamiętał samego Agatki - melancholijnego jamnika wysiadującego przed sklepem, witającego i żegnającego nosem każdego klienta. Nie był to pies właścicielki, Normy Marbleweed. Po prostu pewnego dnia przyczłeptał depresyjnie pod drzwi sklepu i swoimi smutnymi oczami podbił miękkie serce Normy. Był psem, ale z niewiadomego powodu reagował tylko na imię "Agatka". Było to źródłem powszechnej wesołości - "Czymkolwiek jest powszechność, ja widocznie nie zajmuję w niej miejsca", w zamyślonym przygnębieniu powiedziałby zapewne Agatka, gdyby ktoś chciał go o to spytać. Sam uważał ten swój przydomek za dość sadystyczny żart dwóch cynicznych sojuszników - losu i odruchu bezwarunkowego. Agatka cierpiał podwójnie - wyjątkowo krucha kromka jego świadomości była tym cierpieniem gęsto posmarowana z obu stron. Po pierwsze, raniła jego delikatne serce toporność i przyziemność tego okrutnego związku między żeńskim imieniem a jego aseksualnością. Gdyby miał wybierać, wolałby już image ascety, mnicha, który nie chcąc ani trochę osłabić swojego potencjału duchowego, nie skanalizuje ani drobiny swej życiodajnej energii w czynności płciowe. A tu - "Agatka". Nie był żadnym mnichem, ale to przecież jeszcze nie powód, żeby piętnować go taką etykietką - jakby ktoś gorącym prętem wypalał mu słowo "zniewieściałość" za każdym razem, gdy przez stare rosyjskie mechanizmy musiał podnosić przemęczony smutkiem wzrok na dźwięk tego "Agatka". W tym miejscu odwracamy kromkę, jak monetę z dwiema reszkami. Agatka cierpiał jeszcze bardziej wskutek swojej bezsilności wobec zwierzęcych odruchów. Jego depresyjna jamnicza wola nie była dość silna, by mógł przestać reagować na piekące do żywego zawołanie. Czuł, jakby Demiurg zaszydził z niego, dając mu wolę zbyt słabą, by stawiać efektywny opór swej zwierzęcości, oraz świadomość - wystarczającą, by dostrzec beznadzieję swoich starań.

Ciężki był żywot Agatki.

Może to i lepiej, że nikt o nim już nie pamiętał.

Z pewnością (haha, nie ma bardziej niepewnej rzeczy niż pewność, ani pewniejszej niż wątpliwość) lepiej dla rozeuforyzowanego umysłu Eddy, który miał wejść do sklepu "Agatka" wiele lat po śmierci jego eponima. Tęczowe macki jego żelkowej świadomości wystrzeliwały raz po raz w otaczającą go rzeczywistość, muskając swoją językową konsystencją przypadkowe przedmioty, ludzi, zjawiska i pojęcia (...i idee, wspomnienia, wartości, motywy muzyczne, semantyczne pola...), gorączkowo, bezmyślnie i zachłannie - a przede wszystkim kolorowo i bajecznie. Kiedy Edda zmierzał do sklepu, macki wystrzeliły, entuzjastycznie jak szczenięta i bezmyślnie jak pasikoniki zarazem, w stronę tabliczki z nazwą sklepu. Jednak pierwsze macki, które dosięgły tablicy, zastygły w bezruchu, by po chwili zwiędnąć i opaść bez życia. Pozostałe macki przypatrywały się temu w lodowatym przerażeniu - nigdy nie widziały czegoś podobnego. Były wtedy jak beztroski Budda, który zetknął się po raz pierwszy z ostatecznością śmierci. To skondensowany mikrokosmos cierpienia wytworzony w umyśle Agatki, niczym klątwa dawno zmarłego faraona, dosięgnął te ufnie hiperwrażliwe macki.

Edda nic o tym nie wiedział. Pomysł istnienia językowych macek, którymi miałby poznawać rzeczywistość, zapewne bardzo by mu się spodobał, jednak macki, będąc same narządami poznania, nie mogły w żaden sposób zasygnalizować mu swojego istnienia. Wiele razy próbowały bawić się czy przekomarzać z Eddą, nie odnosząc większego sukcesu. Teraz przerażone starały się za wszelką cenę odwieść go od wejścia do sklepu. Na próżno. Edda nie odbierał wszystkich wrażeń, które odbierały macki. Niewyobrażalnie Tajemnicza Instancja zwana Filtrem dokonywała bowiem selekcji tych wrażeń. Niektóre docierały do Eddy bezpośrednio, inne objawiały mu się po jakimś czasie, o jeszcze innych Edda miał się nigdy nie dowiedzieć. Z tego właśnie powodu nasz bohater wkroczył do sklepu z entuzjazmem niezmąconym nawet zmarszczką upiornej reminiscencji prawdziwego Agatki.

piątek, 18 lutego 2011

blueskura

W odległym kurniku na skraju wsi
Ma dom urocza kura
Jest piękna gdy jej pazur lśni
A wiatr łaskocze pióra

Oj kuro oj kuro oj kuro
Bez ciebie szaro mi buro
Daj zostać mi kogutem twym na tę noc...

Noc wypełniła się czułym gdakaniem
A ciszę rozerwało pienie
Na grzędę co była nam posłaniem
Spadło rozedrgane nieba sklepienie

Oj kuro oj kuro oj kuro
Tak czule pieścisz me pióro
Czerwony mój grzebień lśni tylko dla ciebie...

Lecz kiedy w promieniach świtu
Z kopca wyłonił się kret
Błyszczące miał futro, baunsował w rytm bitu
I płomień namiętności zdechł jak pies

Oj kuro oj kuro oj kuro
Bolesnym się stałaś wspomnieniem
Została mi tylko tequila i gin...

(c)by Franek 16.02.2011 Ustroń