Leżę
na łóżku teraz, kochanie. Brzuch mój leży na mnie, pełen piwa i krwi. Ja na
łóżku, a on na mnie. Powietrze jest skwarne i co jakiś czas krztuszę się potem,
darling – potem, wartkim strumieniem
pędzącym z gładkości mojego czoła w spierzchnięte kąciki warg. Słona jest jego
melodia, solą niewolna od skarg. Leżę i pływam, pływam w pocie i pływam w
marzeniach. W moich marzeniach świat topi się w pocie – moim. Nad nim się burza
toczy, a zwęglone kruszynki proc mocą trzaskają z wnętrz ziemi do moich stóp.
Wielkanoc się zbliża, i dzieci już drżą – Króliczek wychynął, by pod
gąsienicami swymi zemleć wszystkie fastfoody na miał. Niebosiężne metropolie
opływa rozpaczliwy krzyki i targa ludzkie piersi na bezsilne krwawe strzępy. Z
moich marzeń – na ich rany – już leje się mój pot, mój pot, słona jego melodia,
tak, to mój pot, mój pot, mój pot.
Leżę
na łóżku, kochanie. Leżę i podnoszę czasem rękę, by podrapać się po czerwonym
od sprzeczności nosie (tak naprawdę, to by podrapać się po tyłku; niech to
zostanie między nawiasami, malutka). Ale ręka opada, nie słucha mnie,
sprzeciwia mi się, buntuje. Mówię do niej: słuchaj, dziwko; słuchaj, ty mała
dziwko; ona nie słucha. Ach, gdybym miał siłę cię nienawidzić, odrąbałbym cię i
odrzucił od siebie, nieposłuszna wywłoko, bezużyteczne narzędzie, zakało
przeklęta. Mówię do niej, ale ona nie słucha.
Nie
mogąc się podrapać, myślę o Tobie, laleczko. Myślę o Tobie, myślę, jak
zasypiasz, chroniąc się przed morderczym słońcem swoimi cieniutkimi skrzydełkami.
Myślę, jak mrużysz oczka, jak kamyczki w potoku, i jak pocierasz stópką o
stópkę, drapiąc duży palec piaskiem zaschłym na spierzchniętej skórze. Myślę,
jak ssiesz swój lok bezmyślnie, swój lok, swój lok, swój lok. Myśli o Tobie,
jedna po drugiej, toczą się po moim czole, aż piwo i krew mi się z utęsknienia
w brzuchu przelewają.
To
piwo i krew co dzień dla Ciebie piję, mała. Ćwiczę się dla Ciebie. Nie umiem
przyjmować miłości, nie umiem ciepłem się grzać, zaufanie z drżących rąk mi
ulatuje i życzliwe spojrzenie po dziurawych kieszeniach chowam, ćwiczę więc; bo
chcę Cię przyjąć w siebie całą, chcę być dla Ciebie pałacem, warownią, bunkrem
i domem (a gdybyś poprosiła, byłbym i budą dla Twojego psa i cyrkiem dla pcheł
Twoich); byś przechadzała się we mnie, pląsała bosymi stopami po korytarzach
mnie; byłabyś we mnie, a ja dla Ciebie, Calineczko, bawiłabyś się w tym mnie
pałacu, moimi lichtarzami, mała, opromieniłabyś zimno głębokich piwnic, a
zapuściwszy się do biblioteki, wszczęła rozkosznym błędem rączki pożar, a ja
bym płonął, płonąłbym, dziecinko, płonął, krzyczał, wyłbym, niszczał, przerażony
Twoją bliskością; bo Ty spałabyś wtedy wprost w moim oczodole, tak niewinnie
nieświadoma.
A
może byłbym też Twoim więzieniem, może też granicami poznania, może też
pięknym, wysokim murem. Może zaczęłabyś mnie irytować, złościć, a wtedy swoją
krnąbrnością ściągnęłabyś mój słuszny gniew? Może karałbym Cię; może ssał chciwie
promienie Twojego Słońca, aż w nim fiolki światła nie ostanie; jak zgrozorodny,
opity Bąk uleciałbym, drugi obok Królika zwiastun Apokalipsy, Złodziej Światła,
jak organiczny bombowiec krążył nad wielkimi cities; niestraszne byłyby
mi syreny, artylerie. Mój brzuch, o ileż byłby większy niż teraz... Ale czy
zniósłbym tyle w sobie światła i nadziei?
(Leżę
na łóżku, kochanie, a z garażu dobiega mnie łkanie. W garażu, zabałagaconym, na
czerwonej kanapie mieszka Old Little Joe Trzeci. Skrywa się wśród rupieci, od
lat już nic nie mówi, więziony despocją zgryzoty, w kajdany rozpaczy zakuty, w próżni
smutku zawieszony, całunem udręki spowity a kneblem wstydu gwałcony; tkwi w
swoim prywatnym, niemym bezsensie. Z rzadka tylko jego żal w łkanie się
zamaskuje, umknie jego chciwym uściskom, znajdzie ujście i wyrwie przez
bezsilne usta. Gdyby mnie siły nie opuściły, zszedłbym na dół i ukoił to
żałosne stworzenie; albo przynajmniej potok smutku zahamował. Sposób odkryłem
już dawno: wystarczy mu do ucha prawego lejek przystawić i tysiąc łez wylać do
środka; wyjąć lejek, główką potrząsnąć, zasypia w mig suchego oka, obdarte,
geriatryczne niemowlę, chciwe i przekorne, głodne, opuszczone. Ten smutek – to
jedyne, co ma, jego skarb jedyny; kanapa mu nieważna i garaż obojętny, jest na
władzę zbyt Little, a na seks już too Old; dlatego rozpacz jest
jego podwójna, gdy płacze, bo z płaczem go smutek, skarb jego, opuszcza.
Tankuję go wtedy, gdy mogę, i raczę – swym płaczem pijaczym w samą ucha toń.)
Leżę
na łóżku, mała, piwem i krwią opity. Samotny wieszcz, jedyny świadek śmierci
urojonych światów. Ciało moje, wywłoka, nie słucha mnie w ogóle, i tylko widzę,
nie czuję już, jak po nodze płynie mój mocz, mój mocz, mój mocz.