piątek, 19 września 2014

Four riders

Leżę na łóżku teraz, kochanie. Brzuch mój leży na mnie, pełen piwa i krwi. Ja na łóżku, a on na mnie. Powietrze jest skwarne i co jakiś czas krztuszę się potem, darling – potem,  wartkim strumieniem pędzącym z gładkości mojego czoła w spierzchnięte kąciki warg. Słona jest jego melodia, solą niewolna od skarg. Leżę i pływam, pływam w pocie i pływam w marzeniach. W moich marzeniach świat topi się w pocie – moim. Nad nim się burza toczy, a zwęglone kruszynki proc mocą trzaskają z wnętrz ziemi do moich stóp. Wielkanoc się zbliża, i dzieci już drżą – Króliczek wychynął, by pod gąsienicami swymi zemleć wszystkie fastfoody na miał. Niebosiężne metropolie opływa rozpaczliwy krzyki i targa ludzkie piersi na bezsilne krwawe strzępy. Z moich marzeń – na ich rany – już leje się mój pot, mój pot, słona jego melodia, tak, to mój pot, mój pot, mój pot.

Leżę na łóżku, kochanie. Leżę i podnoszę czasem rękę, by podrapać się po czerwonym od sprzeczności nosie (tak naprawdę, to by podrapać się po tyłku; niech to zostanie między nawiasami, malutka). Ale ręka opada, nie słucha mnie, sprzeciwia mi się, buntuje. Mówię do niej: słuchaj, dziwko; słuchaj, ty mała dziwko; ona nie słucha. Ach, gdybym miał siłę cię nienawidzić, odrąbałbym cię i odrzucił od siebie, nieposłuszna wywłoko, bezużyteczne narzędzie, zakało przeklęta. Mówię do niej, ale ona nie słucha.

Nie mogąc się podrapać, myślę o Tobie, laleczko. Myślę o Tobie, myślę, jak zasypiasz, chroniąc się przed morderczym słońcem swoimi cieniutkimi skrzydełkami. Myślę, jak mrużysz oczka, jak kamyczki w potoku, i jak pocierasz stópką o stópkę, drapiąc duży palec piaskiem zaschłym na spierzchniętej skórze. Myślę, jak ssiesz swój lok bezmyślnie, swój lok, swój lok, swój lok. Myśli o Tobie, jedna po drugiej, toczą się po moim czole, aż piwo i krew mi się z utęsknienia w brzuchu przelewają.
To piwo i krew co dzień dla Ciebie piję, mała. Ćwiczę się dla Ciebie. Nie umiem przyjmować miłości, nie umiem ciepłem się grzać, zaufanie z drżących rąk mi ulatuje i życzliwe spojrzenie po dziurawych kieszeniach chowam, ćwiczę więc; bo chcę Cię przyjąć w siebie całą, chcę być dla Ciebie pałacem, warownią, bunkrem i domem (a gdybyś poprosiła, byłbym i budą dla Twojego psa i cyrkiem dla pcheł Twoich); byś przechadzała się we mnie, pląsała bosymi stopami po korytarzach mnie; byłabyś we mnie, a ja dla Ciebie, Calineczko, bawiłabyś się w tym mnie pałacu, moimi lichtarzami, mała, opromieniłabyś zimno głębokich piwnic, a zapuściwszy się do biblioteki, wszczęła rozkosznym błędem rączki pożar, a ja bym płonął, płonąłbym, dziecinko, płonął, krzyczał, wyłbym, niszczał, przerażony Twoją bliskością; bo Ty spałabyś wtedy wprost w moim oczodole, tak niewinnie nieświadoma.

A może byłbym też Twoim więzieniem, może też granicami poznania, może też pięknym, wysokim murem. Może zaczęłabyś mnie irytować, złościć, a wtedy swoją krnąbrnością ściągnęłabyś mój słuszny gniew? Może karałbym Cię; może ssał chciwie promienie Twojego Słońca, aż w nim fiolki światła nie ostanie; jak zgrozorodny, opity Bąk uleciałbym, drugi obok Królika zwiastun Apokalipsy, Złodziej Światła, jak organiczny bombowiec krążył nad wielkimi cities; niestraszne byłyby mi syreny, artylerie. Mój brzuch, o ileż byłby większy niż teraz... Ale czy zniósłbym tyle w sobie światła i nadziei?

(Leżę na łóżku, kochanie, a z garażu dobiega mnie łkanie. W garażu, zabałagaconym, na czerwonej kanapie mieszka Old Little Joe Trzeci. Skrywa się wśród rupieci, od lat już nic nie mówi, więziony despocją zgryzoty, w kajdany rozpaczy zakuty, w próżni smutku zawieszony, całunem udręki spowity a kneblem wstydu gwałcony; tkwi w swoim prywatnym, niemym bezsensie. Z rzadka tylko jego żal w łkanie się zamaskuje, umknie jego chciwym uściskom, znajdzie ujście i wyrwie przez bezsilne usta. Gdyby mnie siły nie opuściły, zszedłbym na dół i ukoił to żałosne stworzenie; albo przynajmniej potok smutku zahamował. Sposób odkryłem już dawno: wystarczy mu do ucha prawego lejek przystawić i tysiąc łez wylać do środka; wyjąć lejek, główką potrząsnąć, zasypia w mig suchego oka, obdarte, geriatryczne niemowlę, chciwe i przekorne, głodne, opuszczone. Ten smutek – to jedyne, co ma, jego skarb jedyny; kanapa mu nieważna i garaż obojętny, jest na władzę zbyt Little, a na seks już too Old; dlatego rozpacz jest jego podwójna, gdy płacze, bo z płaczem go smutek, skarb jego, opuszcza. Tankuję go wtedy, gdy mogę, i raczę – swym płaczem pijaczym w samą ucha toń.)


Leżę na łóżku, mała, piwem i krwią opity. Samotny wieszcz, jedyny świadek śmierci urojonych światów. Ciało moje, wywłoka, nie słucha mnie w ogóle, i tylko widzę, nie czuję już, jak po nodze płynie mój mocz, mój mocz, mój mocz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz